Brian tworzy opowiadanie w stylu Chandlera (2024)

Rudolf rozegrał z Brianem dwie partie. Pierwszą wygrał, drugą przegrał. Brian grał dostosowanym do poziomu Rudolfa trybem imitującym ludzki sposób gry. Grali na drewnianej szachownicy drewnianymi figurami. Rudolf wolał to niż rozgrywkę na ekranie dotykowym, nie mówiąc o hologramach. Zwłaszcza że Brian zachowywał się swobodniej i naturalniej niż automat Kempelena. Wiadomo, że wewnątrz automatycznego Turka ukryty był człowiek. Co było w środku Briana, coraz trudniej było zgadnąć. Czarna skrzynka. Widać, co jest na wejściu i co jest na wyjściu, ale już nie wiadomo, co się dzieje wewnątrz.

Powinien się położyć spać, ale wiedział, że jeszcze nie zaśnie. Wziął antydepresant, jednak wahał się, czy zażyć syntetyczne marzenia. Ostatnim razem bardziej przypominały koszmar. Wywołał u Briana generowanie prozy.

– Opowiadanie.

– W jakim stylu?

– Chandler. Ale nie parodia. Raczej pastisz. Więcej barwnego humoru niż czerni.

– Jaki poziom?

– Przeciętny. Chcę odpocząć. Nie zmuszaj mnie do myślenia.

– Mam cię łaskotać po podeszwach?

Rudolf bardzo to lubił. Jak był dzieckiem, mama gilgała go po stopach, kiedy leżał w łóżku. Potem odeszła. Od tego czasu Rudolf nie mógł zasnąć.

Wyciągnął się na sofie i położył nogi na udach siedzącego w drugim końcu Briana. Zamknął oczy.

Było wczesne popołudnie. Właśnie skończyłem lunch i wrzuciłem pustą butelkę do kosza. Teraz siedziałem w fotelu z fajką w zębach i patrzyłem na muchę, która włóczyła się po moim umiarkowanie brudnym biurku, obsrywając brązowy blat bez ładu i składu. Żeby chociaż miała jakiś plan, ale nie. Co jakiś czas przystawała, by wyczyścić łapki. Mucha czuła na punkcie higieny to było dla mnie za wiele. Próbowałem ją pacnąć, kiedy była dostatecznie blisko, ale chybiłem i żywa mucha poleciała na lampę, żeby i ją obesrać. Gdyby mucha była martwa, toby na lampę nie poleciała. Lampa była żółta. Była też zgaszona. Powód zdawał się oczywisty: nikt jej nie zapalił. Po co ktoś miałby to robić, skoro było jasno? A nie mogło być ciemno, bo to był środek dnia. Wszystko układało się w logiczny ciąg.

Z pewnością trafiłbym tę muchę i ukatrupił na miejscu, gdyby mi się chciało ruszyć dupę z fotela, ale mi się nie chciało. Zresztą po ostatniej sprawie miałem dość trupów i ruszania dupy. Mój instynkt powiedział mi jednak, że coś tu nie gra. Głowę dam, że muchy tutaj nie było, kiedy przyszedłem. Okno było cały czas zamknięte. Nie po to płacę za tytoń, żeby wypuszczać dym na zewnątrz. Czyżby wlazła przez dziurkę od klucza? Albo przez szparę pod drzwiami. Muchy są sprytne. Nie nadążysz za nimi. Wszędzie wlezą. I nie mają wielkich wymagań. Podejrzewam, że nas przeżyją. Chociaż z drugiej strony kupie ludzi też wystarczy byle gówno.

Moje rozważania przerwało pukanie do drzwi, po których drugiej stronie łuszczył się napis: „Philip Lowmar – Prywatny Detektyw”. Moje bębenki uszne wyczuły kobiecą rękę.

– Wlazła! – zawołałem.

Do środka weszła kobieta, która kiedyś była bardzo młoda. Pierwszym detalem, jaki udało mi się zaobserwować, były jej cycki. Słowo „detal” nie jest tu najodpowiedniejsze. Nie była szczególnie ładna, ale bardzo się starała być. Miała blond włosy i zimne, błękitne oczy psa husky. Ubrana była w granatowy kostium i bluzkę w kolorze écru. Na nogach połyskiwały kremowe lakierowane pantofle.

– Proszę usiąść – pokazałem jej krzesło, nie podnosząc siedzenia z fotela.

– Dziękuję. Detektyw Lowmar, jak mniemam?

– Przecież nie Doktor Livingstone. A jak się pani nazywa? – zapytałem.

– Jacqueline.

– Ile ma pani lat, Jacqueline? – zapytałem.

Najpierw się zjeżyła, a potem szczeknęła:

– Dwadzieścia pięć.

I wyszczerzyła białe zęby.

– Od jak dawna? – szczułem ją.

– Całuj pan psa w nos – warknęła.

„Suka” – pomyślałem. „Pies cię trącał”.

– Więc czym mogę pani służyć?

– Mam do pana interes – powiedziała i rozchyliła nogi w jedwabnych pończochach.

Wstałem i podszedłem do niej. Jej perfumy pachniały tak intensywnie, że dało się je wyczuć nawet przez zaduch tytoniu i smród alkoholu panujący w biurze. Burdelowy aromat. Była dziwką. Pochyliłem się i pocałowałem ją w usta. Jej język spotkał się z moim. Siłowaliśmy się przez chwilę na języki, ale mój był silniejszy i grubszy. Wepchnąłem jej język za zęby, a potem jeszcze głębiej, aż do gardła. O mało się nie udusiła.

– Z pana to jest pies na kobiety, Lowmar – wyrzęziła, łapiąc oddech.

– Mów mi Philip, skarbie. Ale najlepiej nic nie mów.

Złapała mnie za szyję, a ja chwyciłem ją w talii i uniosłem z krzesła. Owinęła się nogami wokół moich bioder i tak w pozycji wiszącej siedziała mi na łonie, podczas gdy ja stałem. Położyłem ją na biurku. Jednym pociągnięciem zdarłem z niej majtki. Przyjrzałem się im. Białe, koronkowe. Zgniotłem je w kulkę i rzuciłem do kosza. Znowu spudłowałem. „Nie mam dzisiaj szczęścia” – pomyślałem. „Najpierw ta zasrana mucha, a teraz majtki”. Już wiedziałem, że ten dzień dobrze się dla mnie nie skończy. Jednak póki co zerżnąłem cizię całkiem nieźle. Nie wiem czemu, ale to mi się zawsze udawało. Może powinienem zmienić zawód?

– Ale z ciebie jebaka! – powiedziała Jacqueline z uznaniem, kiedy już nieco odsapnęła. – Nie myślałeś o tym, żeby zmienić zawód… Philip skarbie?

Przez chwilę zastanawiałem się, co zrobić: pocałować ją czy dać jej w pysk? Pierwszego miałem już dosyć, więc wybrałem to drugie.

– Ty skurwysynie! – złapała się za policzek. – Wiesz, co z tobą będzie, jak się poskarżę Kevinowi?

– To twój chłopak? – zapytałem zapinając rozporek.

– Wyrwie ci język, a potem cię zabije za to, że nie chcesz z nim gadać.

– Wyszczekana jesteś. Już lecę się bać.

– Taki z ciebie twardziel? To może chcesz mnie przed nim bronić? Ile wynosi twoja stawka?

– Tyle za dzień, ile ty bierzesz za godzinę. Plus koszty.

– Drogi jesteś, ważniaku.

– Tańszy od ciebie, moja droga.

Roześmialiśmy się. Może była kurwą, ale nie była głupia. Była cwana. Z każdą minutą coraz cwańsza. Kobieta jest głupia przed stosunkiem, a mądra po. Mężczyzna odwrotnie.

– Gdzie go znajdę? – zapytałem, chowając zaliczkę do portfela razem z jej numerem telefonu.

– Bywa w barze Pod Upadłym Aniołem. Znajdź Kevina, bo inaczej on znajdzie ciebie – powiedziała Jacqueline, po czym się schyliła, by podnieść swoje koronkowe majtki z podłogi. Założę się, że zrobiła to tylko po to, by mi zaprezentować swoją architekturę od podwórza. Muszę przyznać, że tylne wejście wyglądało równie imponująco jak front jej budowli. Gdyby nie to, że nie lubię się powtarzać, zerżnąłbym ją jeszcze raz.

– A co? Poskarżysz się, że cię uwiodłem?

– Jeśli mu powiem, że mi nie zapłaciłeś, to po prostu dostaniesz łomot i spłacisz dług z nawiązką. Ale jeśli się dowie, że to ja zapłaciłam tobie, wtedy jesteś trupem. Ale on nie zabije cię od razu. Najpierw ci powie, że nie żyjesz. Będziesz żył ze świadomością, że jesteś nieboszczykiem, a to jest gorsze od śmierci.

Przeszyła mnie wzrokiem. Oczy to była jej najsilniejsza broń. Strzelały lodowymi kulami. Kaliber 38, tak na oko. Dostałem raz w serce, a drugi raz w głowę. Zakłuło mnie w piersiach i zimny pot wystąpił mi na czoło. Zachwiałem się, ale nie upadłem. Aż się zaczerwieniłem ze wstydu, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, jaki musiałem być blady. Zrobiło mi się gorąco.

– A ty? Co będzie z tobą? – zatroszczyłem się o jej los, żeby odwrócić uwagę od czarnych widoków na moją własną przyszłość.

– Dla niego ja już jestem martwa – powiedziała grobowym głosem i wyciągnęła do mnie rękę na pożegnanie. Jej dłoń była lodowata jak ręka grabarza w zimowy poranek.

Po jednym telefonie do znajomego gliniarza zorientowałem się, co to za ptaszek ten Kevin. Po starej znajomości odradził mi wizytę w barze Pod Upadłym Aniołem. Mój przyjaciel z działu kryminalnego gazety był tego samego zdania. Inni moi informatorzy zgadzali się co do joty. Lepiej, żebym w to nie wchodził. Mało mam kłopotów? Znowu chcę oberwać? Życie mi niemiłe? Oczywiście imię Jacqueline nic im nie mówiło. Ale jakoś dziwnie szybko po jego usłyszeniu kończyli rozmowę. Musiałem tam pojechać. Stanowczo zbyt dużo ludzi mówiło mi, abym tego nie robił.

Zjawiłem się w barze Pod Upadłym Aniołem wczesnym wieczorem razem z moim starym kumplem Lugerem, jedynym przyjacielem, który mnie jeszcze nie zdradził. Rozejrzałem się po spelunie. Było paru facetów, którzy niedawno skończyli robotę i chcieli się zrelaksować, oraz kilka dziwek, które skończyły się relaksować i właśnie zaczynały robotę. Zapach grzechu był tu tak intensywny i obezwładniający jak woń kadzidła w kościele. Usiadłem przy kontuarze i spojrzałem na grubego, łysego barmana. Kończył obsługiwać jednego gościa i usłyszałem, jak reaguje na imię Fred. Był atrakcyjny jak stare kalesony. I tak samo rozlazły. Oprócz wszystkich wad typowych dla barmana miał zapewne garść swoich własnych, jak obżarstwo i pociąg do małych chłopców.

– Czego się napijemy? – zabulgotał w moją stronę, kiedy tamten gość odszedł.

– Nie wiem jak ty, ale ja sobie golnę bourbona – odrzekłem.

– Ja piję brandy. Ale nie w pracy.

– Podły fach – złożyłem mu wyrazy współczucia.

– A żebyś pan wiedział – westchnął chrapliwie.

– W takim razie wypij za moje zdrowie po robocie – powiedziałem, wręczając mu kieszonkowy portret jednego z wielkich ludzi, którego autentyczność potwierdzał znak wodny.

– Czym mogę służyć?

– Tym, co zawsze, nie licząc drinków. Szukam Kevina.

– Jakiego Kevina? – stary dureń udawał głupiego.

– Tego, o którym Jacqueline mi powiedziała, że go znasz.

– Co za Jacqueline? Nie znam żadnego Kevina.

– A teraz? – złapałem go za kamizelkę i pociągnąłem do siebie.

Śmierdziało mu z gęby. Do tego stopnia nie dbał o higienę jamy ustnej, że zaczynały mu się psuć jego sztuczne zęby. Włożyłem lufę Lugera w ten cuchnący otwór między policzkami tłustymi i obwisłymi jak zad starej baby.

– Chcesz possać, aż wystrzeli?

Pokręcił głową. Jaki cnotliwy. Ale forsę wziął. Jak każda dziwka.

– Gdzie jest Kevin?

Pokazał ręką za plecy na drzwi prowadzące na zaplecze. Przeskoczyłem przez kontuar i stanąłem za nim, przystawiając mu gnata do czaszki.

– Idziemy.

Drzwi nie były zamknięte. Pokój był słabo oświetlony. Wepchnąłem tę trzęsącą się kupę sadła do środka. Spodziewałem się strzału, krzyku lub innego hałasu, ale w pokoju zaległa martwa cisza. Na stoliku obok sofy paliła się przytłumionym, czerwonawym światełkiem mała lampka nocna niczym znicz nagrobny, a na sofie leżał Kevin. Spał zalany w trupa. Błąd. Zalany był swoją drogą, sądząc po prawie pustej butelce, ale nie tyle spał, co nie żył. Był z niego zimny trup. Na twarzy umarlaka malował się wyraz najwyższego zdumienia, z czego wywnioskowałem, że przyczyną śmierci był atak serca. Ludzie zwykle są zaskoczeni, kiedy umierają na atak serca. W ogóle śmierć, jedyna pewna rzecz w życiu człowieka, jest zarazem największą niespodzianką. Na stoliku obok lampki stała szklaneczka z niedopitą brandy. Barman wykończył ją za Kevina, który sam się wykończył. Miał prawo. Już był właściwie po robocie. Schowałem Lugera do kabury i wykręciłem numer Jacqueline.

– Taaak? – zapytała przeciągle jak portowa syrena.

– Tu mówi Philip. Znalazłem Kevina. Jestem teraz w barze Pod Upadłym Aniołem.

– Możesz go poprosić do telefonu?

– To niemożliwe.

– Dlaczego?

– Nie jest dość żywy – próbowałem przekazać tragiczną wiadomość stopniowo, aby oszczędzić jej szoku. Poza tym jak zwykle starłem się być zabójczo dowcipny.

– To znaczy? – słychać było niepokój w jej głosie.

– Prawdę mówiąc, jest zupełnie martwy.

– Ty skurwysynie! – usłyszałem w słuchawce.

Sekundę później nic więcej nie słyszałem ani nie widziałem. Straciłem przytomność. Zapomniałem o barmanie, który po wypiciu reszty brandy nabrał takiej odwagi, że zdzielił mnie pustą butelką po głowie. Kiedy się ocknąłem, leżałem na sofie zamiast truposza. Byłem ledwo żywy, ale z pewnością nie byłem umarlakiem. W każdym razie nie do tego stopnia co Kevin. W głowie mi łomotało jak w starej kuźni. Nie wiem, co było młotem, ale moja czaszka robiła za kowadło. Natomiast stuprocentowo martwy Kevin jakby się pod ziemię zapadł. Tymczasem pojawiła się Jacqueline. Bardzo ożywiona. Usiadłem i rozcierałem guza w milczeniu.

– Jak się czujesz, kochanie? – zapytała ze złośliwym uśmiechem. – Będziesz teraz dla mnie pracować.

– Ba.

– Co znaczy to „ba”?

– Na razie moje „ba” znaczy tylko „ba”. Dam ci znać, jak będzie znaczyć co innego.

– To znaczy, że mi odmawiasz?

– A czego ty się spodziewałaś? Jestem detektywem, nie alfonsem.

– Nie bawmy się w słówka.

– Słówka są ważne. Jakbyś się czuła, gdyby klienci zamiast „kochanie” mówili do ciebie „dziwko”?

– Nie bądź ordynarny, bo każę Fredowi jeszcze raz ci przyłożyć.

– To teraz twój nowy chłopak?

– Spierdalaj, chamie!

Wróciłem do domu późno w nocy z obolałą głową i dziennym honorarium wynoszącym tyle, ile kurwa bierze za jeden numer. Nie chciało mi się spać. Zapaliłem fajkę, nalałem sobie Old Forestera i usiadłem przy stoliku z szachownicą, na której rozstawiona była pozycja z partii Capablanca – Alechin.

Rudolf się ocknął.

– Co się stało?

– Zasypiasz.

– Skończyłeś opowiadanie?

– Jak chcesz, mogę mówić dalej, ale jest już późno.

– Masz rację. Jutro poniedziałek.

Rudolf sięgnął po syntetyczne marzenia, poszedł do sypialni, rozebrał się i położył do łóżka.

Brian tworzy opowiadanie w stylu Chandlera (2024)

References

Top Articles
Latest Posts
Article information

Author: Laurine Ryan

Last Updated:

Views: 6138

Rating: 4.7 / 5 (57 voted)

Reviews: 80% of readers found this page helpful

Author information

Name: Laurine Ryan

Birthday: 1994-12-23

Address: Suite 751 871 Lissette Throughway, West Kittie, NH 41603

Phone: +2366831109631

Job: Sales Producer

Hobby: Creative writing, Motor sports, Do it yourself, Skateboarding, Coffee roasting, Calligraphy, Stand-up comedy

Introduction: My name is Laurine Ryan, I am a adorable, fair, graceful, spotless, gorgeous, homely, cooperative person who loves writing and wants to share my knowledge and understanding with you.